Jak kochać, to w Pieninach… I nie chodzi mi tu o klasyczne podejście do miłości, cokolwiek dobrego przyszłoby Wam na myśl… Chodzi mi o radość z życia, o ciepło uśmiechu drugiego człowieka, o odrobinę miłości ofiarowanej samemu sobie i poczucie bezwarunkowej wolności.
Dokładnie osiem lat temu po raz pierwszy poczułam czym jest beztroska wędrówka po jesiennych, cudownie pustych już o tej porze szlakach… Pieniny – dla mnie symbol nieograniczonej przestrzeni…
W sierpniu 2013 r. wylądowałam w jednym ze szczawnickich sanatoriów. Czasem droga do marzeń wiedzie przez sanatoryjne korytarze. „Ja i tysiące emerytów…” – pomyślałam, gdy uświadomiłam sobie, co mnie czeka. Jak się jednak okazało, to właśnie ci Emeryci pokazali mi, jak realizować wszystkie, nawet najśmielsze pragnienia.
Sanatoryjna rzeczywistość okazała się pogodna, żeby nie powiedzieć niezwykle wciągająca. Co mam na myśli? Wszystko, co słyszeliście o sanatoriach to prawda… Szary holl, skórzane fotele, ja z książką (wszak szykowałam się do jakiś egzaminów), muzyka dobiegająca z podziemnego dancingu. Niechcący patrzę na Panią w kwiecie wieku, w cudownym peniuarze (to taki rodzaj szlafroczka – dla niewtajemniczonych), opartą o futrynę drzwi pokoju jednego z kuracjuszy…. Oj działo się!
Ale prócz szaleństw, na które tak naprawdę pozwalają sobie nieliczni, a na podstawie przeżyć których powstają te wszystkie barwne historie, w sanatoriach pomieszkują też przeciętni kuracjusze… Tacy, którzy po zabiegach nie bardzo wiedzą co ze sobą zrobić… Jedni snują się po uzdrowiskach (Szczawnica zdecydowanie zasługuje na to miano), inni uciekają, szukając oddechu wśród otaczającego ich piękna… Ja, najmłodsza ze wszystkich, wieczorami wieszałam ogłoszenie w stołówce, że nazajutrz wybieram się tu i tu, i jak ktoś jest gotowy na wędrówkę dwudziesto- czy trzydziestokilometrową, zapraszam… W ten sposób poznałam Pieniny, Małe Pieniny, Beskid Sądecki… W towarzystwie Emerytów, którzy, gdy trzeba, łapali stopa, by punktualnie wrócić na kolację…
Co drugi dzień w góry uciekałam sama, by włóczyć się bez planu, swobodnie, podążając tam, gdzie akurat świeciło słońce… A że miałam szczęście do pogody, przez trzy tygodnie nabiłam prawie 400 km…
Co kojarzy mi się z tym czasem?
- Szlaki Małych Pienin, które obdarzyłam miłością bezwarunkową, ale o tym innym razem,
- Staruszek w kurtce z logo adidasa, pędzący w jakimś cudem zamontowanych na końskim grzbiecie saniach, sunących (do dziś chcę wierzyć, że swobodnie) w tonach pienińskiego błota,
- Krościenko, w którym naprawdę chciałabym zamieszkać, i coraz częściej biorę to pod uwagę zupełnie na poważnie,
- oraz Sokolica – dla mnie symbol krótkich, nibypodbiegów, podczas których obiecałam sobie, że zrobię wszystko, by góry stały się dla mnie środowiskiem naturalnym…
I stało się…
W ostatni piątek, po raz pierwszy jako prawieprzewodnik – jestem już po egzaminach i z utęsknieniem czekam na blachę przewodnika beskidzkiego – wsiadłam w moją wysłużoną, brudną jak cholera Thalię i poprułam do Krościenka… W planach na piątkowy wieczór miałam zachód w towarzystwie samotnej reliktowej sosny na Sokolicy…
W Krościenku mieszka dwóch przesympatycznych chłopaków, których poznałam na kursie. Na nich zawsze można liczyć… Piotr nie dość, że zorganizował mi nocleg (gdyby ktoś z Was szukał, serdecznie polecam Pokoje u Wiki), ogarnął mi też jedną z największych atrakcji tego rejonu…
Jako człowiek profesjonalnie zajmujący się raftingiem, namówił mnie na spływ. Trzech flisaków, barwne opowieści o Mnichach, skalnych orłach i innych legendarnych stworach, nadzwyczaj wysoki Dunajec, i jedna roześmiana turystka! Jak pływać – to tylko z Piotrkiem (Dunajec Rafting). Nie zapomnijcie przygotować sobie ciuchów i butów na zmianę! Na szczęście miałam i jedno, i drugie, i transport w pakiecie…
Po wieczornym spływie, spacerach i posiadówie w knajpie, w sobotę ruszyłam na szlak. Przecież po to tu przyjechałam… Wrzesień oznacza nieco mniej turystów, piękne jesienne kolory, rześkie poranki i ciepłe dni… Znowu mam szczęście!
To jeden z tych wyjazdów, na który wybrałam się w pojedynkę. Nigdy do końca nie jestem sama. Czasem ktoś czeka na miejscu, by towarzyszyć mi w drodze, czasami wystarczą ludzie, których spotkam podczas swej podróży.
Rejon Szczawnicy i Krościenka to raj dla biegaczy. Do biegania nadają się szlaki zarówno w Pieninach Spiskich, jak i w Małych Pieninach. Ci, którzy nie lubię podbiegów, z pewnością odnajdą się na trasach wzdłuż Dunajca. Wiem o czym mówię, korzystam z nich regularnie. Efektów wizualnych co prawda nadal brak, ale nie zamierzam rezygnować.
W moim wykonaniu o bieganiu tym razem jednak nie było mowy. Miało być spokojnie, z uśmiechem, w końcu nie myśląc o egzaminie, o panoramach i nazwach roślin, które właśnie wyleciały mi z głowy…
Wyruszam z krościeńskiego rynku, szlakiem zielonym, w stronę Sokolicy. Mijam stare, niejednorodnie zabytkowe domy tutejszych mieszkańców przy ul. św. Kingi. To właśnie tej świętej zadedykowano nieco dalej położoną kapliczkę. Wchodzę na teren parku.
Pieniński Park Narodowy (PPN) to pierwszy Europie, a drugi na świecie, międzynarodowy park chroniący przyrodę. Od 1932 roku Polska i Słowacja skutecznie współpracują na rzecz ochrony bogactwa tych terenów. A naprawdę jest o co walczyć!
Po równo dwóch kilometrach zielony szlak opuszcza brzeg Dunajca, by wspiąć się początkowo dość ostro w górę, w stronę Przełęczy Sosnów. Dookoła soczysty las. Po drodze nie mijam nikogo. Jak widać, sobotni poranek nie sprzyja spacerom… Stąd już tylko 200 metrów do kasy PPNu i tylko kawałek do słynnej sosny na Sokolicy.
Nie wierzę, jestem sama! Nie wiem, czy zasłużyłam na kawę, ale grzechem byłoby zmarnować okazję jej wypicia w takich okolicznościach. Wyciągam swojego „azymuta” (co prawda posiadam i uwielbiam wersję gorczańską kubka, ale w głębi ducha jestem pewna, że szanowna sosna ma to w równie głębokim poważaniu ;)) i kontempluję. Ci którzy mnie znają, nie uwierzą… W ciszy… Milczeć w szczególnych warunkach też potrafię! Przysiada się do mnie ryjówka… Albo inna mysz. Nie znam się na nich za bardzo. Prócz Trzech Koron, a z mojej perspektywy Pańskiej Skały i Okraglicy, rozpoznaję Łysinę, Facimiech i Holicę. Uwagę jednak zwraca przełom Dunajca, pierwszy raz widzę go jednak w lekko brązowej odsłonie…
Po pół godzinie dołącza do mnie kilka osób. Pogadałam. Czas ruszać dalej. Niebieskim szlakiem, obok szczytu Czertezika, przez Białe Skały do Bajków Gronia. Dalej żółtym do Krościenka. W ten sposób wychodzi całkiem zgrabna, krótka pętelka, idealna na poranny rozruch dla biegaczy, dobra dla rodzin z marudzącymi dzieciakami.
Widoki zapierają dech w piersiach, a PPN zapewnia garść ciekawych informacji na całkiem eleganckich tablicach oraz miejsca odpoczynku po drodze. Idąc wzdłuż niebieskiego szlaku, zobaczyć można również skały charakterystyczne dla tego rejonu (mam na myśli Pieniński Pas Skałkowy), kilka odkrytych miejsc, z których podziwiać można tłoczne zazwyczaj Trzy Korony oraz Przełom Dunajca. Całą drogę towarzyszył mi również zapach – jeden z pierwszych które poczułam po 9 miesiącach pocovidowego braku powonienia – delikatny, subtelny, ale niezwykle orzeźwiający zapach szałwii lepkiej (to te żółte lwie paszczki na zdjęciu).
Co dalej? Po powrocie do Krościenka pożyczam od kolegi rower. Jadę do Szczawnicy, Drogą Pienińską do Czerwonego Klasztoru. To stąd pochodził słynny brat Cyprian, aptekarz, cyrulik, autor zielnika i konstruktor, który według legendy sfrunął z wierzchołka Trzech Koron na zbudowanych przez siebie skrzydłach. Z Czerwonego Klasztoru wracam rowerem do siebie, do Krościenka. Naprawdę chciałabym móc tak kiedyś powiedzieć…

Agata Bielecka - Nie rozliczając z marzeń
Gdybym miała jakoś opisać siebie, to powiedziałabym: Człowiek niewyobrażający sobie życia i pracy bez innych ludzi. Matematyk praktykujący, geodeta z wykształcenia, rzeczoznawca z ambicji. Miłośniczka gór – to z przekory. I mam nadzieję, kiedyś, a może wkrótce, przewodnik beskidzki… Ale z marzeń się nie rozliczam…